DESIGN
Mistrz i Małgorzata - wywiad z Małgorzatą Chodakowską
Z Małgorzatą Chodakowską
rozmawia Anna Lewczuk
Pamięta Pani pierwszą rzeźbę, która wywarła na Pani wrażenie?
Miałam trzy czy cztery latka i spacerowałam po murku w parku. Nagle zza krzaków wyłoniła się postać... To był socjalistyczny bohater nienaturalnej wielkości, którego się bardzo przestraszyłam.
Nie jest to miłe wspomnienie...
Dlatego już dawno temu obiecałam sobie, że nie chciałabym nikogo straszyć swoimi rzeźbami (śmiech). Wręcz przeciwnie – chcę dawać ludziom spokój, wytchnienie i radość.
Jakie są więc reakcje osób, które oglądają Pani dzieła?
Jestem bardzo szczęśliwa, kiedy widzę w ich oczach radość i wdzięczność. Staram się też, żeby moje rzeźby prowokowały do myślenia. Zawsze jednak poruszam się w kategoriach estetyki. Lubię otaczać się pięknem.
Patrząc na Pani rzeźby można dostrzec też mnóstwo emocji.
Tak, niektóre mają zamknięte oczy... Czasami sama nie wiem, dlaczego nadaję im taki, a nie inny wyraz.
Pani rzeźba jest zwykle kobietą, a ta zmienną jest...
Mało kobiet wykonuje zawód rzeźbiarza. Ciągle trzeba coś przenosić i dźwigać. Ale cieszę się, że mogę opowiadać o kobietach z pozycji kobiety. Do tej pory zwykle robili to mężczyźni. Uwielbiam pokazywać kobiecą dumę, siłę i godność. Oczywiście, moje rzeźby bywają też efemeryczne i potrzebują opieki. Chcę jednak podkreślić, że kobieta nie jest wyłącznie obiektem seksualnym, ale osobą twardo stąpającą po ziemi.
Jednak każdej kobiecie przydaje się czasami odrobina męskiej pomocy.
Oczywiście! Mąż nieraz przywoził mi traktorem kłodę dębu do pracowni. Grube dwumetrowe pnie ważą nawet trzy tony! Trzeba je przycinać piłą spalinową. Sama nie dałabym rady (śmiech).
Pokazuje Pani kobiety z różnych części świata.
Zimą, kiedy mamy mniej pracy w winnicy, często podróżujemy, na przykład do Tajlandii lub Kambodży. Wielu przeżyć estetycznych dostarczyła mi sztuka Khmerów. Szczególnie zapamiętałam świątynię Bajon, którą uważam za najpiękniejszą budowlę świata. Na twarzach postaci składających się na tę niezwykłą budowlę dostrzegam późniejszą inspirację buddyzmu. Wszechwiedzący uśmiech Buddy w końcu i mnie zauroczył. Może dlatego nadaję ostatnio rzeźbom lekko uśmiechnięty grymas. Nieustannie szukam sposobu wypowiedzi, dlatego każda z prac jest inna.
W trakcie tych poszukiwań pracowała Pani z wieloma materiałami.
Podczas nauki w liceum plastycznym w Łodzi rzeźbiłam w drewnie, bo było łatwo dostępne. Już wtedy polubiłam ten materiał. Drewno jest wspaniałe, ciepłe, przypomina mi dotyk ludzkiej skóry. Z kolei w czasie zajęć z technik odlewniczych doceniłam też trwalszy brąz. Aktualnie pracuję z brązem i drewnem, które – z racji fascynacji sztuką Egiptu – często pozłacam. A szkło? To była świetna zabawa. Profesor Kucz zadał nam temat: strój. Długo myślałam nad jego interpretacją, aż któregoś dnia zobaczyłam na oknie kieliszek odwrócony do góry dnem. Jego czasza do złudzenia przypominała sukienkę Margarity Velázqueza. Pomyślałam: mam! Potem odwracałam każdy napotkany kieliszek i widziałam gotową rzeźbę.
Aż szkło zamieniła Pani na wodę i tak powstała na przykład fontanna Balerina.
Fontanny mają w sobie coś pozytywnego, zawsze je uwielbiałam. Będąc we Włoszech widziałam je na każdym placu, wokół biegały radosne dzieci. Też chciałam dawać ludziom szczęście. Zastanawiałam się, jak w oryginalny sposób eksponować wodę, żeby wprawiła w ruch statyczne rzeźby. Dzięki niej stały się dynamiczne, wręcz żywe. Fontanna Balerina jest w pewnym sensie kontynuacją przygody ze szklanymi sukniami. Woda, kiedy zastyga na fotografiach do złudzenia przypomina szkło.
Skąd czerpie Pani inspiracje, tworząc kolejne postaci?
Bardzo lubię oglądać współczesny balet. Inspiruje mnie ruch tancerzy i choreografia. Chętnie obserwuję, w jaki sposób jest dziś eksponowane ludzkie ciało. Podczas jednego z wieczorów spędzonych w operze drezdeńskiej wypatrzyłam wspaniałą tancerkę. To Elena Vostrotina, Rosjanka o niesamowitym talencie. Podziwiałam jej taniec przez dwa lata i myślałam, jak wspaniale byłoby współpracować z taką modelką. Ale bałam się podejść.
W końcu się udało?
Przekazałam jej jeden z moich katalogów przez koleżankę, która pracowała przy kostiumach. Elena poczuła się wyróżniona. Pracujemy razem już od trzech lat i bardzo się polubiłyśmy. Jako tancerka potrafi pięknie eksponować swoje ciało. Ustawia się, a ja chodzę wokół niej i robię mnóstwo zdjęć. Potem oglądam ujęcia i wybieram najlepsze. Dzięki temu nie musi stać w mojej pracowni w trudnej pozie przez wiele godzin.
Czy tylko Elena Pani pozuje?
Wcześniej współpracowałam z Norą – dziewczyną, która tańczyła w szkole baletowej. Może się to wydawać zabawne, ale często robię w swoich rzeźbach miksy postaci. Piękną twarz Nory łączę z sylwetką Eleny. Na szczęście jako rzeźbiarz mogę sobie pozwolić na małe szaleństwo. Fontanna Mała Balerina z kolei ma twarz córeczki naszych przyjaciół, zaś nogi skradła Elenie. Dziewczynki nie mają tak wykształconych mięśni nóg, jak doświadczone tancerki, ale do tej pory nikt tego nie zauważył (śmiech).
A co na temat tych eksperymentów myślą Pani modelki?
Nie mają nic przeciwko. Artysta jest na szczęście wolny w tworzeniu.
Czytałam, że niechętnie się Pani rozstaje ze swoimi rzeźbami.
Rzeczywiście, po długich miesiącach pracy z nimi, bardzo ciężko to zrobić, dlatego od pewnego czasu drewnianych modeli w ogóle nie sprzedaję. Wymyśliłam, że będę robiła odlewy w brązie. Mam świetnych odlewników – w Zakopanem i w Bielsku‑Białej.
Czy może Pani zdradzić cenę?
Najmniejsze popiersia kosztują około 9 tysięcy euro. Najdroższe są Primavery – to koszt 50–60 tysięcy euro. A jeśli są pokrywane płatkami złota cena wzrasta nawet do 80 tysięcy euro.
Do kogo najczęściej trafiają Pani dzieła?
Fontanny – niestety – najczęściej znikają w ogrodach prywatnych. Ale pięć moich rzeźb można spotkać w Dreźnie w miejscach publicznych, gdzie każdy może się przy nich zatrzymać. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Z racji ilości pracy, której wymagają, rzeźby są jednak dobrem luksusowym. Chciałabym, żeby zdobiły też przestrzeń innych miast, szczególnie polskich.
Studiowała Pani w Polsce i poza granicami kraju. Które z miejsc najbardziej Panią ukształtowało?
Z sentymentem wspominam Warszawę, gdzie poznałam profesora Kucza, z którym do dziś się przyjaźnię. Było to dla mnie ważne, aby mieć swojego mistrza. Dziś jest to niemodne, a szkoda. Wiedeń to z kolei szkoła życia. Musiałam pracować, żeby się utrzymać i zapłacić za studia. Nauczyłam się języka, poznałam nowych ludzi. Nie podobało mi się, że każdy student czuł się artystą i nie potrzebował mistrzów. Chciałam jednak przez to przebrnąć, nie czuć wobec Zachodu żadnych kompleksów. Codziennie chodziłam na wernisaże, oglądałam liczne instalacje, próbując zrozumieć, o co chodzi w sztuce współczesnej. Jednak kiedy ukończyłam studia z wyróżnieniem, wszystko to wydało mi się śmieszne. Wróciłam do sztuki figuratywnej, gdyż czułam do niej wielką tęsknotę. Chciałam robić to, co czuję, a nie to, co było aktualnie modne. Doszłam do wniosku, że sztuka nowoczesna szybko się starzeje, a jej wytwory przestają być aktualne. Artysta powinien nie tylko mieć pomysły, ale też ćwiczyć swój warsztat, rozwijać zdolności manualne – tak jak muzyk. Słuchając muzyki nie czuję się oszukana, bo w sztuce najważniejsza jest prawda.
Wróćmy na moment do pasji Pani męża. Wino i sztuka to idealne połączenie...
Spotkaliśmy się w 1989 roku za Zawratem w pięknych polskich Tatrach. To był jeszcze moment przed zjednoczeniem Niemiec, myślałam więc: Co ja robię!? Zakochuję się w NRD‑owcu! Ale mur dla nas runął (śmiech). Mąż był wtedy konstruktorem maszyn i twierdził, że to genialny czas, żeby coś w swoim życiu zmienić i spełnić marzenia. Rzucił więc pracę i pojechał za mną do Austrii. Spędził rok w ekologicznej winnicy, mieszkał tam, uczył się i pracował. Kiedy w 1991 roku przyjechaliśmy do Drezna, okazało się, że jest do kupienia winnica. Było to dla nas ogromne szczęście, choć zaczynaliśmy od zera. Najpierw winnica zajmowała półtora hektara, a teraz mamy już 4,5 hektara. Wszystko jest ekologiczne. Cieszymy się, że robimy to, co kochamy. Oczywiście pomagam przy zbiorach i bardzo lubię wino.
Na etykietach butelek można nawet podziwiać Pani rzeźby...
Pierwsza etykieta przedstawiała popiersie męża. Na następny rocznik etykiety nie były gotowe, a musieliśmy zorganizować prezentację. Postanowiliśmy, że weźmiemy jakąkolwiek rzeźbę. Ludziom, którzy przyszli na degustację bardzo się ten pomysł spodobał. Co roku czekają, aby się przekonać, która rzeźba pojawi się na następnej etykiecie.
Jakie jest Pani największe zawodowe marzenie?
Chciałabym, aby w Warszawie albo w Krakowie, który też uwielbiam, na jednym z głównych placów pojawiło się dwanaście moich fontann. Albo chociaż jedna (śmiech). Choć mam wiele pytań od klientów z różnych stron świata, do tak dużej realizacji jeszcze nie doszło. Ale jestem optymistką, wierzę, że się uda.
Dziękuję za rozmowę.