STYL ŻYCIA
Mieszkam z aniołem - wywiad z Arturem Barcisiem
Fot. East News/ N. Dobroszycka
O kompleksach, popularności, najtrudniejszej roli, miłości, sensie życia i o rozwodach wśród aktorów opowiada Artur Barciś.
Artur Barciś, aktor teatralny, telewizyjny i filmowy. Bardzo wszechstronny - sprawdza się w rolach komediowych i dramatycznych. Zadebiutował niewielką rolą w filmie Jerzego Hoffmana „Do krwi ostatniej”. W 1981 r. wystąpił w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy oraz w „Znachorze” Jerzego Hoffmana w roli Wasylki. Mistrz drugiego planu i ról charakterystycznych. Od lat nieustannie doceniany przez widzów za role w serialach: Miodowe Lata i Ranczo.
Redakcja: Dlaczego żona nazywa Pana „kaloryferem”?
Artur Barciś: Jestem bardzo ciepły (śmiech). Jak się do mnie przytuli, to jest jej cieplutko. Nie ma to związku z mięśniami na moim brzuchu.
No właśnie, w wielu wywiadach wspominał Pan, że kiedyś chciałby być wyższy i przystojniejszy...
Już dawno się pogodziłem ze swoim wyglądem. Zauważyłem, że w moim zawodzie aktorzy charakterystyczni mają dużo więcej ciekawych ról. Role amantów zazwyczaj są mdłe i nieciekawe. Dla aktorów o charakterystycznej urodzie może nie ma superról, ale za to są inne, dużo ciekawsze. Bo i tacy ludzie są o wiele ciekawsi: mają kompleksy, problemy.
Chyba Pan nie narzeka na brak popularności?
Popularność spadła na mnie dość niespodziewanie. Dawno temu przypadkowo zastąpiłem w programie dla dzieci „Okienko Pankracego” mojego kolegę Tadka Chudeckiego, który musiał wyjechać do Włoch. Tadek nie wrócił, a ja zostałem Panem Pankracego na dwa lata. Nie była to rola znaczącą w sensie skali trudności i prestiżu, ale dzięki niej zdobyłem sympatię widzów.
Chciałby Pan zagrać kogoś demonicznego?
Pewnie. Po zagraniu roli Czerepacha w serialu „Ranczo” niektórzy wielbiciele serialu „Miodowe Lata” zaczepiali mnie na ulicy: „Norek, ale się z Ciebie szuja zrobiła” (śmiech). Staram się odchodzić od tego wizerunku i nie przyjmuję już ról, gdzie mam grać pierdołę. Chcę być aktorem uniwersalnym. Z drugiej strony nie dziwię się reżyserom, że mnie tak obsadzali, bo i wygląd, i cechy osobowe determinują do pewnych zadań aktorskich. Żaden reżyser nie wpadnie na pomysł, żebym zagrał kulturystę. I słusznie.
Do postaci Janka Kaniewskiego z serialu „Doręczyciel” przygotowywał się Pan ponad dwa lata. Dlaczego?
To była bardzo trudna rola, chyba najtrudniejsza w mojej karierze. Grając zwykłą rolę, nie trzeba się zmieniać, wystarczy tylko poszukać w sobie odpowiednich emocji. Natomiast Janek był człowiekiem upośledzonym umysłowo, a tacy ludzie zachowują się zupełnie inaczej niż my wszyscy. Musiałem nauczyć się inaczej chodzić, inaczej patrzeć, inaczej reagować, jeść zupę. I w tym sensie to było bardzo trudne. Serial długo nie mógł dostać środków na realizację, więc miałem sporo czasu, aby się do niego przygotować. Obserwowałem różnych ludzi, wiele dobrego przyniosło mi uczestnictwo w warsztatach teatralnych dla osób upośledzonych.
Na swojej stronie internetowej wyznał Pan: „Zawód. Jest, obok rodziny, sensem mojego życia. Ma wiele odcieni. W większości to barwy radosne i wesołe, ale jest też miejsce na ciemną stronę mocy”. Co Pan miał na myśli?
Nie lubię o tym mówić. Dziennikarze chwytają się tego zdania, oczekując jakiś sensacji. Nie o to chodzi... Czasami zdarza się, że dostaję zadanie, które mnie przerasta. Nie śpię wtedy po nocach, chodzę z rolą, zapominam, gdzie jestem. Moja żona mówi wtedy, że się „zawieszam”. Ciemną stroną są też tabloidy. Ja doświadczam tego rzadko, ale współczuję kolegom-aktorom, którzy są permanentnie obserwowani. Nie mogą nic swobodnie zrobić, bo jakiś facet ciągle siedzi na drzewie. Totalna utrata prywatności.
Przyjaźni się Pan prywatnie z Cezarym Żakiem, z którym grał Pan w serialu „Miodowe lata”?
Oczywiście. Nie jest to taka przyjaźń, że bez przerwy przebywamy ze sobą. Lubimy się, cenimy, znamy od wielu lat. Bardzo lubię grać z Czarkiem. Niedawno debiutował jako reżyser w Och Teatrze u Krystyny Jandy. Wyszło mu fantastycznie.
Od 25 lat jest Pan związany z jedną kobietą. Jak się Panu udała ta trudna sztuka?
Mam wspaniałą żonę. Beatka jest aniołem. Nie podzielam opinii, że aktorzy często się rozwodzą, mają po pięć żon i sto kochanek. Znam to środowisko. To kwestia tego, że jesteśmy rozpoznawalni i wszyscy o nas wszystko wiedzą. Jeśli rozwodzi się inżynier, to nikt się tym nie zajmuje. Ale jak się rozwiedzie aktor, od razu o tym piszą w tabloidach. A wracając do mojej żony, to nie dość, że jest mądra, niezwykle inteligentna i utalentowana, to jeszcze cudowna i ciepła. I kocha mnie chyba...
Chyba?
Chyba, na pewno (śmiech).
Autor: Wojciech Buszko, fot. Natalia Dobroszycka/ East News, Wrocław